Tak więc jesteśmy, bus wywiózł nas w miejsce przypominające jarmark na stadionie dziesięciolecia, wszędzie blaszane budy i podejrzane typki. Do przejścia granicznego prowadzą płyty betonowe, którymi się udaliśmy.
Wchodzimy do ładnego dużego budynku Polskiej Straży Granicznej, każdy ustawia się gęsiego w dwie kolejki, jedna dla obywateli UE, druga dla pozostałych. Po 10 minutach idziemy dalej (kumpel powiedział do mnie widzisz wcale źle nie było, bo nie wiedział i ja też co nas czeka). Dochodzimy do budki dosłownie budki czy jakiegoś innego baraku kontroli ukraińskiej, każdy ustawia się w grupach Polacy, Ukraińcy. Kolejka kilometrowa. Gdy zbliżyliśmy się na 5m od wejścia zaczyna się koszmar. Wszyscy już się przemieszali, my oni, każdy się pcha by jak najszybciej dostać się do drzwi, w ruch idą łokcie, i wielkie brzuchy babuszek. Ludzie bluzgają itp. O mały włos nie doszło do rękoczynów. Niesamowite przeżycie, a wszystko za sprawą mrówek. Jakimś cudem po prawie 2 godzinach dostałem się do środka, kontrola paszportowa, wypełnianie jakiejś śmiesznej karty migracyjnej, która jest ważna a nie jest ;-) [przypominam że, wtedy jeszcze dla Polaków nie było wiz!] i jesteśmy na Ukrainie.
Przestraszyłem się gdy zobaczyłem coś w rodzaju starego ogórka, z 5 butlami po tlenie na dachu (instalacja LPG). Na szczęście zjawiła się zaraz, w miarę nowa żółta marszrutka (busik) z napisem "Lviv" tu koszt 9,50 hrywny. Następny przystanek Lwów.