Na końcu drogi stoi Monastyr Geghard a w zasadzie bardzo malowniczo położony u stóp górskiej sciany kompleks kilku Monastyrów całkiem wiekowych takich mistycznych, wykutych w skale. Do tych dobudowano już "nowsze" z tufu. Tu przechowywano włócznię przeznaczenia (Surp Geghard) tą, którą widzieliśmy w Echmiadzynie, stąd też nazwa Monastyru. Wnętrza są ciemne i surowe, z jednego pomieszczenia tzw. gawitu wypływa nawet źródełko. W Kościele Matki Bożej na planie krzyża z otwartą kopułą przez która wpada snop światła zapamiętałem najlepiej. Była tam młoda Ormianka, jak się później dowiedziałem też turystka, trzymała w ręku jakąś księgę i śpiewała, dziewczyna miał naprawdę piękna barwę głosu, aż ciarki mnie przeszły. Generalnie Ormianie są bardzo pobożni. Wychodząc na zewnątrz Monastyru nad rzekę przechodząc mostkiem zobaczyć można drzewa obwieszone kolorowymi szmatkami, prawie jak w Himalajach. W małym zagłębieniu w skale poukładane są kamienie jeden na drugim, zrobili to miejscowi? turyści? a może jedni i drudzy po co nie wiem, ale sam tez dołożyłem jeden! Przed złapaniem taxi do Garni nasi znajomi z UK spytali się mnie czy nie chcę plastikowej karty na metro w Tbilisi, bo rozmawialiśmy, że tam po jutrze się udajemy. Oczywiście wziąłem i podziękowałem. Jeszcze przed Garni, taksiarz złapał nam marszutkę, która jechała z pobliskiej wioski do Erywania. W stolicy zjedliśmy obiad, a po obiedzie szwendaliśmy się do późnych godzin wieczornych po mieście.