21 września to dzień w którym wszystko poszło nie tak, ale i tak było fajnie! Plan był doskonały: jedziemy pochodzić po górach zobaczyć wodospad a po męczącym trekkingu zajść do sanatorium zregenerować siły, zrelaksować się, popływać. Marszrutki do najbliższej wsi czyli Koi-Taż odchodzą z Alamedin Bazar (nieopodal dworca wschodniego). Parę minut zajęło zanim znaleźliśmy stanowisko, ale okazało się, że jest. Marszrutka nr.373, cena przejazdy jedyne 25KGS. Marszrutka w trakcie jazdy nabiła się niemiłosiernie więc trzeba było się przeciskać. Postanowiliśmy, że wysiądziemy w centrum wsi na głównym skrzyżowaniu, i był to dobry plan bo za chwilę podjechała taxi z której ktoś wysiadł a my mogliśmy zacząć pertraktację o cenę z wozicielem. Uzgodniliśmy, ze zabierze nas za 300KGS, aczkolwiek na miejscu próbował nam wcisnąć kit że on dumał, że chcemy do hotelu dość porządnego, który mijaliśmy po drodze. I tak zainkasował 400KGS, i tu się rodzi pytanie po jakiego grzyba dałem mu te pieniądze. Ustalona wcześniej cena to naprawdę dobre pieniądze za ten kurs. I'm crazy guy! No i tak to się zaczyna, sanatorium wyglądało na opuszczone i zamknięte na cztery spusty czyli nici z kąpieli. No ale jak już tu dotarliśmy to idziemy na wycieczkę. Żadnych kierunkowskazów jak dojść do wodospadu nie było, ale była tylko jedna droga która z asfaltowej zrobiła się ziemna a po 200m stała się ścieżka tak więc się nią udaliśmy. I parliśmy nią do przodu jak Bonnie i Clyde strzelając do wszystkiego co się rusza! Nie no żart, broni żadnej nie mieliśmy a szkoda ale o tym potem. W końcu za siedmioma górami za siedmioma dolinami oraz dwoma strumykami dotarliśmy do miejsca gdzie nie dało się już iść dalej. Rozbiliśmy obóz z wojskowej maty by przeczekać zmęczenie, napić się i coś przegryźć a po 20 minutach zarządziliśmy taktyczny odwrót na z góry upatrzone pozycje wyjściowe. I tu zaczyna się kolejna przygoda, bo w okolicy nie ma żywej duszy. No spoko czeka nas konkretny spacer, Paula patrzy na mnie tym wzrokiem: "znowu!" Nie było tak źle po po paru kilometrach zatrzyma się młody chłopak Ashkat, który zaoferował nam podwózkę do wsi. Ale mamy fart. Mało tego zaprosił nas nawet do domu. Spoko bo trochę zmarzliśmy a herbata z konfiturą była ciepła. Na stół wylądowało wszystko co tylko mogło wylądować nawet dwa żebra koniny krojone wielkim nożem. Nożem tym symulował podcinanie gardła, stwierdzając, ze gdybyśmy byli kitajcami to by nas nie podwiózł. Wręcz przeciwnie wysiadł by, pobił, ukradł telefony a następnie ciach! Paula patrzy na mnie, ja na Paulę, uciekać? W każdym bądź razie były to takie żarty nie żarty, miło spędziliśmy czas, rozmawiając na rożne tematy. Ashkat odprowadził nas na przystanek, który znajdował się bardzo blisko domu. Wsadził w taxi i wróciliśmy do Biszkeku taryfą za 40 KGS!!. Wprawdzie nie do samego centrum ale to już nie był dla nas żaden problem. O dziwo po takiej gościnie w kirgiskim domu Paula stwierdza że jedziemy do Łyżki Stołowej na kolację, nie poznaję kobiety!